W języku polskim słowa „sen” używamy w więcej niż jednym znaczeniu. Odnosi się ono zarówno do treści marzenia sennego (ang. „dream”), jak i stanu czynnościowego ośrodkowego układu nerwowego, charakteryzującego się bezruchem i zniesieniem świadomości (ang. „sleep”). Słowem „sen” możemy określić nasze plany i marzenia – Martin Luther King miał sen („I have a dream”, co można także przetłumaczyć jako „mam marzenie”) o równości i braterstwie bez względu na kolor skóry.
Kiedy na spotkaniu towarzyskim nagle zabraknie tematu do rozmowy, zawsze istnieje kilka dyżurnych haseł. Ożywioną dyskusję niewątpliwie wywoła komentarz dotyczący aktualnych wydarzeń na scenie politycznej, ale w tym przypadku istnieje ogromne ryzyko zepsucia miłej atmosfery. Znacznie mniej niebezpieczne jest rzucenie hasła “a wolna wola to właściwie jest czy nie?” Jeśli tylko w towarzystwie znajdzie się kilka osób lubiących intensywne dyskusje na tematy trudne do udowodnienia, można liczyć na długą, barwną wymianę argumentów, gdyż tak wśród naukowców, jak i filozofów chyba od zarania dziejów nie istnieje porozumienie w tej sprawie.
Ludzki ośrodkowy układ nerwowy składa się z dwóch półkul mózgowych (to te najlepiej widoczne części, pofałdowane jak orzech włoski), pod którymi ukryta jest reszta - bardziej pierwotne ewolucyjnie struktury, takie jak pień mózgu czy układ limbiczny. Z tyłu wystaje jeszcze móżdżek, wyglądający jak miniaturowa wersja mózgu doczepiona do tej głównej. Niżej, niczym korzeń dziwnej rośliny, od którego odchodzą mniejsze korzonki, ciągnie się rdzeń kręgowy. We wszystkich tych elementach nieustannie pracują miliony neuronów. Odbierane są tysiące bodźców, wysyłane tysiące sygnałów do każdej komórki ciała, niczym w gigantycznej korporacji, gdzie każdy ma wyznaczone zadanie, ale żadne z tych zadań nie może być realizowane bez porozumienia z innymi działami. Wymagana jest więc niesamowicie sprawna koordynacja wszystkich ośrodków kontrolujących najbardziej podstawowe funkcje życiowe, emocje, poruszanie się czy podejmowanie decyzji. Niekiedy jednak coś się psuje. Komunikacja zawodzi i pojawia się BŁĄD SYSTEMU.
Nasze życie można sprowadzić do dwóch podstawowych dążeń: poszukiwania tego, co jest przyjemne i unikania tego, co jest nieprzyjemne. W idealnym świecie nie byłoby takiej potrzeby - doświadczalibyśmy tylko tych przyjemnych rzeczy. Jedyne emocje, które by nam wówczas towarzyszyły to radość, szczęście, miłość, zadowolenie… Na pewno nie odczuwalibyśmy tam smutku. On w ogóle się do niczego nie przydaje. Utrudnia życie, przytłacza, podcina skrzydła. Sprawia, że nie możemy cieszyć się tym, co zwykle daje nam radość i mamy ochotę zaszyć się gdzieś w ciemnym kącie. Czy tak destrukcyjna, paskuda emocja może w ogóle być nam do czegoś potrzebna?
“Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba” - głosi stare przysłowie. Pojęcie piękna wydaje się niezbyt naukowe. Nauka bowiem kojarzy się raczej ze sztywnymi normami, tabelami, faktami i prozaicznymi wyjaśnieniami, które odzierają rzeczywistość z całej tajemniczości i magii. Piękno zaś jest domeną uduchowionych artystów, czymś ulotnym, fantastycznym, czego nie da się zamknąć w sztywne ramy procesów chemicznych czy oddziaływań elektrycznych. Obcowanie z pięknem, którego nośnikiem jest sztuka, powinno być pokarmem nawet nie dla racjonalnego umysłu, ale dla duszy - tego metafizycznego bytu, który determinuje wrażliwość, zdolność do odczuwania miłości i inne pozytywne aspekty bycia człowiekiem. A przecież nawet najwyższą sztukę odbieramy za pomocą jakże prozaicznych narządów zmysłów i przetwarzamy dzięki tym właśnie niedocenianym reakcjom chemicznym i oddziaływaniom elektrycznym… Jak to więc w końcu jest z tym pięknem - jest eteryczne czy materialne? I czy można opisywać je za pomocą “szkiełka i oka”?
Jednym z najbardziej prymitywnych ludzkich instynktów jest unikanie bólu. I nic dziwnego - ból to w końcu nic miłego. Ale jednocześnie jest nam bardzo potrzebny. Tak tłumaczymy dzieciom: ból jest sygnałem alarmowym, mówiącym, że w naszym ciele dzieje się coś niedobrego. I chociaż istnieją różnego rodzaju rozbudowane definicje tego odczucia, to jednak wcale nie mijamy się z prawdą.
Z miłością jest tak, że niby wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale właściwie nikt nie potrafi jednoznacznie powiedzieć, co to jest. To znaczy, wiadomo - uczucie najpiękniejsze ze wszystkich, skłaniające do sporych poświęceń i objawiające się motylkami w brzuchu, szybszym biciem serca, bezsennością i pragnieniem nieustannego przebywania przy ukochanej osobie. Największym uznaniem cieszy się, oczywiście, prawdziwa miłość, ale jej zdefiniowanie jest chyba w ogóle niemożliwe. Filozofowie, wszelkiego rodzaju artyści, psycholodzy, ewolucjoniści i antropolodzy rozpisują się o niej od wieków. Neurolodzy też mają w tej dziedzinie coś do powiedzenia.
Już nawet małe dzieci wiedzą, że dwoma kluczowymi narządami, niezbędnymi do życia są serce i mózg. Serce utożsamia się tradycyjnie z uczuciami, często wyrażanymi w sposób impulsywny i niekontrolowany, natomiast chłodny i opanowany mózg jest siedliskiem myśli, inteligencji i zdrowego rozsądku. Neurobiologia jednak przenosi to tradycyjne “serce” wyżej, do wnętrza czaszki. Odarte z romantycznej otoczki, przybiera ono postać pnia mózgu i układu limbicznego, nazywanych też mózgiem gadzim i ssaczym. Mózg, choć ograniczony w tym przypadku jedynie do najbardziej widocznych pofałdowanych półkul, pozostaje na swoim miejscu i dalej pełni przypisywane mu tradycyjnie funkcje.
W latach 70. XX wieku naukowcy ze Stanów Zjednoczonych rozpoczęli prace nad stworzeniem innowacyjnego systemu, który miał pozwolić na precyzyjne określenie pozycji w każdym miejscu na świecie. Wszelkie dotychczasowe sposoby nawigacji miały odtąd odejść do lamusa jako przestarzałe i zawodne. Dzięki pomiarowi odległości od kilku punktów orientacyjnych zawieszonych 20 tys. km nad powierzchnią Ziemi można obecnie ustalić położenie obiektu, a nawet jego ruch na cyfrowej mapie świata, niezależnie od tego, z jaką prędkością się on porusza. Cóż za niesamowity, nowoczesny wynalazek, prawda? Tylko że ewolucja wpadła na podobny pomysł już dawno - setki milionów lat temu.
Co wspólnego mają ze sobą współcześni lekarze, średniowieczni alchemicy i fikcyjna postać Wiktora Frankensteina? Wszyscy starają się przechytrzyć śmierć. I chociaż znalezienie substancji, która mogłaby stać się eliksirem życia obecnie wydaje się niemożliwe, to jednak osiągnięcia chirurgii, onkologii czy transplantologii całkiem skutecznie pozwalają opóźnić nadejście nieuniknionego końca. W czasach autorki “Frankensteina”, czyli na początku XIX wieku, wizja przeszczepienia narządów była jedynie wytworem kreatywnego umysłu, jednak 200 lat później wydaje się, że niewiele stoi na przeszkodzie zrealizowaniu nieco mrocznej wizji zbudowania żyjącego człowieka z martwych części ciała.